sobota, 27 kwietnia 2013



Ech, weekendy bywają ciężkie i męczące gdy się ma w domu półtorarocznego szkraba z charakterkiem. Dzisiejsza sobota zaczęła się wczesnoporannym marudzeniem dobiegającym z córuninej sypialni, więc człowiek jak marzył o tzw grasse matinée (Justynka, przetłumacz!!) tak dalej sobie marzyć może a zrywać się z łóżka o siódmej w sobotę musi.

Wstałam jakaś połamana a dziecko jakieś rozkapryszone; w pierwszym przypadku to na pewno wczorajszy wysiłek na basenie, w drugim- te rosnące trzonowce. Na szczęscie ukochany jedyny wspaniały tatuś, który córunią zajmuje się lepiej i, cholera mam wrażenie, że wiecej niż ja (dlatego zastanawiam się czy przypadkiem matki jako najlepsi opiekunowie dzieci nie są przereklamowane), wybrał się zaraz z małą na poranny spacer. W domu zapanowała więc błoga cisza i przyjemny bezruch.

I co ja w tym czasie powinnam zrobić? Ano zaledz na łożu z maską na twarzy stosując oddechowe techniki relaksacji. Albo pomalować paznokcie u stóp, przecież już zaczyna się sezon. Lub tez pooglądać iTVN albo i nawet E-Entertainment dla przyjemnego odmóżdżenia, po ciężkich wysiłkach umysłowych w pracy.
Ale nie, ja, jako matka Polka, zarządzająca całym kiermaszem, zabrałam się za porządkowanie, zmianę pościeli, segregowanie prania, układanie umytych naczyń na pólkach itd, itp. I choć Monica (moja ukochana kolumbijska sprzątaczka, która z umiejętności sprzątania powinna mieć dyplom i na której polegać można jak na Zawiszy) ogarnęła cały dom zaledwie w czwartek, to już trzeba było jakieś okruszki z kąta wyodkurzać, jakieś swieże plamki zaledwie widoczne na podłodze zlikwidować.

Takie życie. Kurz w kątach zbiera się ciągle, nieustannie „łuszczy sie świat” (Tokarczuk tak napisała, ślicznie prawda?) a my z mopem i miotłą probujemy się temu przeciwstawić.
Zanim się obejrzałam, „moi” ze spaceru wrócili a ja nie zdążyłam nawet wypić zaparzonej herbaty. I od nowa w domu roległy się krzyki i śmiechy córuni, jej nawoływania, wieczne zajęcie, wieczne, ukochane zawracanie głowy.
Patrząc z miłością na tego 10 kilogramowego skarbka skakającego po mieszkaniu zamarzyłam, aby już jechać tą drogą, już znależc się tam:


W przepięknej, starej wioseczce normandzkiej trzy kilometry od morza, gdzie znajduje się dom rodzinny ukochanego i gdzie często spędzamy  weekendy i wakacje. Jedziemy tam już w środę i znowu nie mogę się doczekać. Tam, w ciszy przerywanej biciem zegara z kościelnej wieży i muczeniem krów z rolniczych dospodarstw nieopodal wypocznę, jak zawsze, na prawdę.

(zdjęcia z Wielkanocy, kiedy  wiosna dopiero zaglądała łaskawym okiem)






środa, 24 kwietnia 2013



Tak się wciągnęłam w fotografowanie mojego miasteczka w drodze do i z pracy, że wstawiam kilka kolejnych zdjęć. Świeżutkich, z dzisiejszego dnia. Korzystam, póki mój samochód jest u mechanika na malowaniu i klepaniu nadwozia (w końcu jest się stu-procentową kobietą i przejechało się raz czy dwa zbyt blisko bramy czy słupka... nie moja wina, że cierpimy tu w Paryżu na chroniczny niedobór przestrzeni do parkowania i trzeba sie zmieścić w trzech metrach na dwa no i auto się rysuje s i ł ą  r z e c z y...) biegam do biura pieszo-nie mam daleko-muszę tylko zbiec z górki i przez most nad Sekwaną- i fotografuję. 


Wczesno-poranne słońce w St Cloud
A tu w dole można dostrzec  Sekwanę,
szkoda, że nie widać, jak pięknie blyszczy...





Majestatyczny kościół św. .. Clodoalda.  A co to za imię?


A jak wracam po moście z pracy do domu, to taki się przede mną rozciąga widok mojego miasteczka 
(zwłaszcza ten dźwig jest wart zainteresowania J)

A to już bardziej w mojej dzielnicy; kontrasty. Albo ogrodzone” po uszy” wspaniałe rezydencje (tylko magnolie wystają, ech, o kwitnących magnoliach, jak się wyrobię, to napiszę osobną notkę)

Albo tarasowe bloki z wielkimi mieszkaniami a przed nimi wybuchające kwieciem drzewa


Mam nadzieję, że, mieszkając w St.Cloud lub gdzie indziej, kiedy maszerujecie po ulicy w słońcu wiosennego poranka to wibrujecie ze szczęścia tak samo jak ja :)))




wtorek, 23 kwietnia 2013



Było o cudowności miejsca, w którym mieszkam ? O miasteczku St Cloud wznoszącym się na wzgórzu na zachodzie Paryża, królującym nad Sekwaną wieżą gotyckiego kościoła i niezliczoną ilością okien, okienek, dachów i daszków ? Oraz oczywiście puszystymi koronami drzew dostojnego, słynnego parc de st cloud.  Malutkie miasteczko o wielkomiejskim charakterze, którego dobrze sytuowani, estetyczni, gładcy na twarzach mieszkańcy maja dużo ładnych, dobrze wychowanych dzieci i są zawsze zadowoleni z życia.
Nie było ? Niemożliwe. Tyle śliczności, słodyczy w tych krętych uliczkach góra-dół, brukowanych, wąskich pasażach, w tych kamieniczkach z drzwiczkami, okienkiem, gzymsikiem, balkonikiem,  i kolorowymi wiatraczkami na parapetach, które furkoczą na wiosennym wietrze.


Ten balkonik jest obsadzony najprawdziwszymi
żonkilami, J'ADORE!
A gdy człowiek wespnie się jeszcze wyżej, na samą górę gdzie  wieżę Eiffla i inne paryskie wspaniałości ma się na wyciągnięcie ręki- tak dobrze je stad widać, znajdzie się na szerokich alejach wysadzanych wiekowymi, szumiącymi drzewami, przy których wznoszą się przepiękne, stare francuskie rezydencje. Szkoda tylko, że często ledwie je widać zza wysokich ogrodzeń. Francuscy właściciele zazdrośnie strzegą swoje posesje przed wzrokiem obcego i ogradzają się ile wlezie.




Oto tylko kilka widoczków złapanych w locie (a raczej w pędzie…. do pracy), ale obiecuję, że to nie koniec i że jeszcze wrzucę tu parę ładnych zdjęć mojego miasteczka. Bo, tak jak wszystkie wyjątkowe miejsca, których w regionie paryskim bez liku, jest ono tego warte.

sobota, 20 kwietnia 2013




Ogolnie rzecz biorąc jestem bardzo zadowolona ale postanowiłam coś zmienić. Zdrowiej żyć, lepiej sie odżywać. Bo : „w moim wieku”...  J Żartuję, we Francji, gdzie mężczyźni doceniają dojrzałe piękno (Hanna Bakuła by stwierdziła, że są dojrzali emocjonalnie), to ja jestem jeszcze fille, czyli dziewczyna.
Ale jednak. Skoro nie mogę na codzień oddychać świeżym powietrzem (powód: miejsce zamieszkania- obrzeża wielkiej metropolii), ani uprawiać zawzięcie sportu kilka razy w tygodniu (powód: praca i macierzyństwo)  więc chociaż będę robić dobrze memu ciału lepiej je odżywiając.
Zaczęłam od najważniejszego (ironia): zdrowe produkty przeciw starzeniu się. Przeczytałam gdzieś, że papaja jest pod tym względem rewelacyjna. A że u nas w domu to Ukochany zajmuje się cotygodniowym robieniem zakupów, więc przy najbliszej okazji zleciłam mu zakup tego tajemniczego owocu. Tak dla spróbowania, a kto wie, może włączę go do codziennej diety.
Ukochany zawsze wywiązuje się z zadań choć nie zawsze na medal (ale w każdym przypadku  bardzo, bardzo się stara i to się liczy najbardziej). Przywiózł mi więc owoc dziwny, z widzenia owszem znany, który kosztował całe 4 euro. Postanowiłam go przekroić na pół bo surową papaję jada się łyżeczką jak melona.
A wtedy..... jak na mnie nie prysło!! Rzadki, ciemnoróżowy sok rozbryzgał się po kuchni. Spojrzałam- w środku owocu mieniło się na czerwono mnóstwo pesteczek przedzielonych membranami, a miąższu nie utrafisz. To chyba nie papaja!, a jak to w ogóle jeść?!!


„Było napisane, że papaja!” odkrzyknął załamany Ukochany i zaczęło się googlowanie. Po chwili już wszystko wiedzieliśmy. To rożowe, okrągłe coś wielkości porządnego  jabłka, o grubej skórce i śmiesznej, dużej szypułce to owoc granatu. Mnie się zaraz przypomniało jak w Stambule piłam świeży sok z granatu sprzedawany w budkach-sokowirówkach przy wyjściu z Topkapi, który podobno ma w s p a n i a ł e przeciwstarzeniowe  właściwości.  Nie moglo być lepiej. 


Zabrałam się za poszukiwania sposobu na jedzenie surowego granatu i okazalo się, że jedyne, co trzeba zrobić to zalożyć fartuch, delikatnie wydlubywać palcami wypełnione sokiem pestki i wsadzać je sobie do ust. Należy to robić ostrożnie, bo te pesteczki, choć odrywają sie łatwo, to pryskają z łatwością baniek mydlanych strzelając wokoło kroplami soku.

Jedzenie granatu jest wielką przyjemnością. Wlaściwie, mimo tego, że przeżuwasz, masz wrażenie, że pijesz a nie że jesz. Coś niesamowitego. I dobra zabawa, jak przy dłubaniu słonecznika, choć nieco bardziej brudząca (z tego względu nie polecam mieć na sobie w tym czasie jasnych bądź wyjściowych ubrań). Nieco cierpka, odświeżająca słodycz w ustach. Zdecydowanie, owoc granatu zostanie moim favorytem na zbliżające sie ciepłe dni wiosny i lata. 
A Ukochanemu za tę pomyłkę-niespodziankę bardzo podziękowałamJ




poniedziałek, 15 kwietnia 2013



W sobotę zostawiliśmy córunię u niani i znaleźliśmy się z Ukochanym jakieś sto kilometrów  od Paryża, w mieście Coulommiers. Miasto to, co na pewno wiedzą ci, którzy mieszkają we Francji, od średniowiecza słynie z produkcji serów o tej samej nazwie. Ja osobiście ser coulommiers uwielbiam. I jeśli znaleźliśmy się w tym małym, średniowiecznym, nie do końca zadbanym, niecałkiem pięknym, zatłoczonym mieście (korki jak na takie maleństwo, były straszne), całkiem przypadkowo, to ja natychmiast skorzystałam z okazji i udałam się na poszukiwanie „fromagerie” czyli sklepu serowarskiego, aby się obkupić w upragniony, przepyszny produkt.
Po drodze zjedliśmy coś na szybko w dziwnej restauracji, przed którą kwitły bujne klomby... sztucznych kwiatów.


No cóż, wiosna nie zawitała przez długi czas więc widocznie właściciele znaleźli substytut kwiecia. Szczerze mówiąc, takich plastikowych, sztucznych kwiatów nie widziałam już bardzo dawno, od czasów dzieciństwa, kiedy to z babcią chodziłam na grób prababci na wioskowy cmentarz.


Sery zakupiliśmy wspaniałe (i nawet nie bardzo śmierdzące). Prócz regionalnego specjału czyli coulommiers, który, nota bene, występował w trzech (!!!) odmianach, zażyczyłam sobie również brie (jako, że miasto Meaux, a jak wiadomo jak brie to koniecznie  brie de Meaux, znajduje się całkiem niedaleko Coulommiers), regionalny tomme nacierany wytłoczynami winnymi (fermentowanym winogronem z dna beczki, w której dojrzewało wino), Ukochanego ukochany, nieco podśmierdujący  saint nectare, twarożek świeżuteńki, jakiego we Francji uświadczyć można tylko w serowarniach, a który wchodzi w skład mego codziennego śniadaniowego menu, oraz kawał przepysznego, jakby wiedeńskiego sernika, sprzedawanego pod prostą acz słuszną nazwą „ciasto serowe”. Mmmm!
Na koniec kazałam dołożyć coś dla smakoszy: konfiturę do sera. Wszystkowiedząca pani za ladą doradziła jabłkowo-pigwową. Konfitury te są absolutnym delikatesem.

Nie będę opowiadać o degustacji w domu, wieczorem, kiedy wyjechała na stół „deska serów”, świeża bagietka  i wspaniałe, czerwone bourgogne, bo nie muszę. Bo chyba nikt kto kocha sery, nie wątpi, że było to niebo gębie, po prostu ABSOLUTNA PYCHA. A jeśli któs za serami nie przepada... no cóż, śmiem twierdzić, że wiele traci :)








piątek, 12 kwietnia 2013




Ociepliło się wreszcie. Jakie to wspaniałe móc na chwilę otworzyć okno balkonowe i zorientować się, że nie trzeba natychmiast cofać się z zimna, że można je pozostawić uchylone. Już o tym wrażeniu zapomnieliśmy- po prostu zostawić otwarte okno na dlużej, ciesząc sie nieustajacym napływem świezego powietrza.  Nie kończąca sie zima wykorzeniła je z naszego zasobu zwyczajów.
Ale passons aux choses serieuses jak to mawiają w ojczyźnie Moliera, czyli dosłownie: „przejdźmy do rzeczy ważnych” , a najsprawniejszym tłumaczeniem na  u ż y w a n y  język polski będzie prawdopodobnie „do rzeczy”:

Dość regularnie staram się czytać „Time” tygodnik ten bowiem mnie fascynuje. Swoja formą, treścią, opracowaniem graficznym, sprawnością w wyłuszczaniu tematów na czasie- wszystkim.
Ostatnio przeczytałam o tej pani. Rewelka. Jej książka Lean in powinna być włączona do lektur obowiązkowych każdej kobiety. Bo:
Mimo, że jesteśmy wykształcone i wspaniałe z nas pracownice i bizneswomenki na najwyższych stanowiskach, to ciągle mężczyźni zarządzają światem.
Bo, mimo, że otwarte są dla nas od lat wielu możliwości k a ż d e j, nawet najbardziej „męskiej” kariery (istnieją kobiety prezydentki, kobiety generałowie, kobiety kapitanki okrętów oraz samolotów itd, itd) cały czas się krygujemy i wiekszość z nas, pań, nie żyje na miarę swoich możliwości.
O co, kurczę, więc chodzi? What the hell?? Zadała sobie pytanie Sheryl Sanberg, i na nie odpowiedziała w swojej książce.

Otóż, drogie koleżanki, my ograniczamy same siebie. We własnych głowach. Bo: dzieci, (ewentualnie przyszłe dzieci), bo mężuś, bo dom, bo to i tamto. I tak zawężamy własne możliwości na wyrost, zupełnie bezpodstawnie. Badania wykazały przecież, że matki pracujące spędzają z dziećmi tyle czasu ile niegdyś matki niepracujące, których, zajętych domem czyli lataniem z miotła i ścierką  wokół gotującego się obiadu oporządzając jednocześnie potomstwo, jedynym marzeniem było legnięcie na sofie i spoczęcie przez chwilę a nie granie z pociechami w domino.  




Zachęcam do zapoznia się z ideą”lean in” i do przemyślenia. Nie wiem jak Wam, ale mnie sama myśl, że tak naprawdę mogę wszystko tylko sama sobie stawiam bariery dodała mnóstwo życiowej energii. Idę więc do przodu jak burza.J A niech tam.

środa, 10 kwietnia 2013



A w niedzielę, aby tradycji z mego dzieciństwa stało się zadość, uczyniłam ciasto. Cóż piękniejszego od smakowitego zapachu ciasta roznoszącego sie po domu w niedzielne wczesne popołudnie? Cóż bardziej przynoszącego na myśl ciepło i stabilość domowego ogniska?
Nie, nie piekę ciast co niedziela, niestety, ale w tę wzieło mnie na wypróbowanie prościuteńkiego i w ogóle nie czasochłonnego przepisu. Wyjęłąm więc z szafki paczkę carambarów (takiego francuskiego podłużnego karmelka, tradycyjnego niczym polska krówka lub irys), wyliczyłam ich dwadzieścia i zawołałam Ukochanego do rozpakowywania. Bo rozpakowywanie carambarów to poważniejsza sprawa. Papierki kleją się do cukierka, spojone z nim fabrycznie niczym druga skóra.


Gdy już wreszcie, złorzecząc, po dłubaniu, wydrapywaniu papieru z karmelu,  Ukochany wrzucił do rondelka ostaniego g o ł e g o carambara, ja, z satysfakcją i stoickim spokojem wlałam tam 100 ml mleka. I niech sie rozpuszczają!



W misce zmiksowałam jajka (całe trzy) i 150 gram cukru, do białości, rzucając okiem na carambarowo-mleczną mieszankę i od czasu do czasu mieszając w niej drewniana łyżką, aby nie przywarło.
Zapach rozniósł sie niesamowity. Tych, ktorzy znaja carambary z pewnością to nie zdziwi- mleko, karmel, sama słodycz do wąchania i oblizywania cieknącej ślinki.

Potem to już łatwizna: do mieszanki jajek i cukru trzeba było dołożyć 150 gram rozpuszczonego w mikrofalówce masła (chyba, że zapobiegliwi wyjmą je już dzień wcześniej z lodówki i położą przy kaloryferze), 150 gram mąki i jedną trzecią torebeczki proszku do pieczenia. Mnie się chyba nawet sypnęło troche więcej...


Na sam koniec dolewamy karambarowe mleko, miksujemy do jednolitości (litości! To pachnie zbyt pięknie aby  nie wyjeść wszystkiego palcem z miski) i mieszanka ląduje w wymaślonej i wysypanej mąką formie. Najlepiej takiej na keksa albo innego piernika. Piekarnik, rozgrzany  uprzednio oczywiście do czerwonosci nastawiamy na 180° przez 45 minut.

Można (przed pieczeniem) na wierzch położyć kilka pokrojonych w drobinki carambarów ale jest ryzyko, ze przy krojeniu zrobimy krzywdę sobie lub blatowi kuchennemu (jak wiadomo carambary są strasznie twarde) a pokrojone kawalątka opadną podczas pieczenia na samo dno i skleją nam ciasto z blachą lepiej niż super glue.
A potem to już tylko smakować, degustować! Można zacząć od samego zapachu, zanim wyjmiemy ciasto z piekarnika, bo zapach ten obiecuje wiele.
Smacznego!


poniedziałek, 8 kwietnia 2013



Wieczorem, po ułożeniu dziecka spać i zjedzeniu kolacji, zasiadamy często przed telewizorem i pogryzając czekoladę oglądamy nasz ulubiony serial Mad Men. Wspaniały, pięknie zrealizowany obraz życia w Ameryce lat pięćdziątych i sześcdziesiątych. (Czy Wy wiecie, że dobrze sytuowani Nowojorczycy mieli już w tamtych czasach telefony na klawisze i telewizory na piloty? Nie wspominając o zmywarkach do naczyń- ja nie wiedziałam). Scenografia, ściśle podporządkowana stylowi epoki i tło historyczne scenariusza współgrają z losami mniej lub bardziej miłych i pięknych bohaterów.

Wiernie oddany styl noszenia się early sixties jest czymś  co wyjątkowo w tym serialu urzeka. Ci przystojni mężczyźni w garniturach i z przedziałkiem we włosach natartych brylantyną. Te kobiece kobiety, w koronkach, turbanach, gorsetach i długich rękawiczkach. Dziergane sweterki, apaszki, we włosach kwiaty lub kapelusze, cygaretki. Sztywne spódnice, czerwone paznokcie i staniki z fiszbiną. Perfekcyjnie ułożone fryzury, eye liner i szkarłatne usta. Ech, te czasy, kiedy „mężczyźni byli męscy a kobiety nosiły spódnice”...


Takie to piękne że aż sam magazyn Vogue apelował o zaadoptowanie stylu Mad Men, że aż Mattel wypuścił na rynek lalki barbie i ken inspirowane głownymi bohaterami. Takie to piękne, a jednak...
Dlaczego piękna Betty  Draper, niepracująca matka i żona bogatego i przystojnego męża, jest nieszczęśliwa? Przecież ma wszystko. Wychowana tylko w trosce o pozory i aparycję nie potrafi odnaleźć się w łatwej i nudnej codzienności?
Dlaczego sekretarka Joan, rudowłosy obraz kobiecej zmysłowości, w swoich atutach fizycznych widzi jedyną drogę do wspięcia się na wyżyny społeczne? Których szczytem, swoją drogą, jest usidlenie potencjalnego męża i uwicie rodzinnego gniazdka, bo jakież inne możliwości, jakie wyższe aspiracje mieć może kobieta?
Czemu skromna, prowincjonalna i niezbyt atrakcyjna Peggy jest traktowana przez kolegów jak powietrze dopóki nie zabłyśnie całkiem przypadkowo jako copywriter i od tego czasu nie znajdzie swojego miejsca ani wśrod męskiej – tej myślącej, ani kobiecej- tej, która  j e s t  swoim wyglądem, części biurowej społeczności?

Te i mnóstwo innych pytań nasuwa się kiedy oglądamy serial Mad Men. I nie tylko na temat kobiet. Bo są tu również na porządku dziennym homofbia, rasizm, antysemityzm. I tak sobie myślę, oglądając, że tak naprawde niewiele się od tamtych czasów zmieniło w społecznych obyczajach. I że szkoda, że większośc z nas nie zdaje sobie z tego sprawy. 


niedziela, 7 kwietnia 2013


Uwielbiam sposób ubierania się paryskich nastolatek.Ten słynny paryski szyk, który urzeka przybyszów z innych krajów, można zaobserwować już w paryskich nastolatkach.  Ten styl, to wyczucie, ten gust. Ta zgrabność poruszania się i wymowność gestów. Ta rodząca się kobiecość. 


Na zdjęciu szczególnie uwielbiam: różowe skarpetki, w które wsadzone są spodnie bojówki- slimy tak, żeby było to widać we wnętrzu martensów.


Czym one żyją, o czym myślą, w dzisiejszych czasach mp3, internetu i smartphone’ów? Czy ich świat jest bardzo odległy od mojego nastoletniego świata w ojczyźnie, kiedy słuchało się polskiego rocka, chodziło na koncerty tańczyć pogo, nosiło rozciągnięte swetry i pierścienie z trupią czaszką- a to na znak buntu a nie, jak dzisiaj- modowego konformizmu? Kiedy najfajniejsze chłopaki nosili długie włosy a ja sama byłam obcięta na zapałkę i  latem śpiewaliśy przy ognisku piosenki Dżemu.
Znalazłam wspólny punkt między tymi dwoma światami. Są nim nieśmiertelne martensy. To przyjemność widzieć te wspaniałe buty na nogach dzisiejszych nastolatek. Jakbym widziała trochę siebie, maszerującą w moich białych (tak, ja miałam białe, dla odróżnienia, jako jedyna w mieście, bo zawsze lubiłam lekko się różnić; to tak jak z tym jeżykiem na głowie w czasach, kiedy wszyscy zapuszczali długie „pióra”) martensach poprzez przeżycia młodości  ku dorosłemu życiu.





czwartek, 4 kwietnia 2013




Dawno już tak nie było, żebym w kwietniu cały czas nosiła szaliki, kozaki, zimowe grube płaszcze i ubrania. Ja, która, odkąd mieszkam w ojczyznie Moliera, co roku pierwszego marca uważam, że zimę mamy już za sobą.
Tymczasem wychodzę w przerwie obiadowej na miły, biurowy tarasik aby odetchnąć świeżym powietrzem i zimno okrutne przeszywa mnie na wskroś. Jak w grudniu, nawet świat nie pachnie wiosną.
Znużona jestem już tym zimnem, tymi podkoszulkami, które wciskać muszę pod ubranie aby się nie trząść za biurkiem-mimo ogrzewania, tym pospiesznym poszukiwaniem rękawiczek po kieszeniach przy każdym wyjściu na świat, zmęczona kuleniem ramion na lodowatym wietrze, i palców stóp w butach o zawsze za cienkiej podeszwie, bo tutaj nie nosi się przecież zimowej wersji obuwia, no chyba, że się mieszka w wysokich
górach.


Jedyne pocieszenie i nadzieja to słońce, które oświetla, biedne, jak może tę lodowatą, za nic nie chcącą się ogrzać w świecie ziemię. Do tego słońca wystawiają główki pierwsze kwiaty z pączków na drzewach. Czasem zaśpiewa do niego nawet wiosenny ptak. I mnie się wtedy marzy, ze wstaję rano, zakładam jasne spodnie i balerinki, albo te buty na obcasie kolor jasny beż, które zakupiłam specjalnie na wiosne, narzucam na plecy blezer i pędzę do pracy w cieplym świetle wiosennego poranka.
I oddycham. A Sekwana mieni się w słońcu jak diament.










wtorek, 2 kwietnia 2013


Było zimno ale pięknie, słonecznie. No i może malowania jajek trochę brak, starannego układania w koszyczku święconki delektując się jej wspaniałym zapachem. Spieszenia do kościoła pełnego tego wyjątkowego zapachu, ścierania wierzchem dłoni kilku zagubionych kropel z kropidła, które, zamiast do koszyczka, trafiły na nasze policzki… Tego wszystkiego w ojczyźnie Moliera nie ma.



Są za to czekoladowe jajka w sreberkach prosto z nieba, zrzucane wczesnym rankiem przez dzwon bijący na  Rezurekcję. Do ogrodu w Wielkanocną Niedziele rano spieszą wszystkie dzieciaki i napychają kieszonki  czekoladą. My z córcią znalazłyśmy wiele słodkości w zieleniącej się wiosennie trawie…






Mam nadzieję, ze Wy również przeżyliscie Wspaniałe Święta, niezależnie od kraju, w którym się znajdujecie.