niedziela, 20 października 2013

Post

O czym pisać ? O Paryżu ? Już robi to wiele  innych, „świeższych” mieszkańców tego pięknego miasta, bardziej natchnionych, mocniej niż ja, opatrzona, nim zachwyconych. Poza tym tak rzadko mam teraz okazję z jego niezaprzeczalnych urokow korzystać.

O wychowaniu dziecka? Z pewnością pasowałoby do nazwy bloga, ale ja nie mam o tym pojęcia. Idę na wyczucie, po omacku, i nie wiem gdzie zajdę. Moja pobłażliwość, według Ukochanego, który sam został wychowany francuską tresurą,  zaprowadzi córunię na manowce a nas wpędzi w kłopoty w jej wieku nastoletnim.  Pożyjemy-zobaczymy. Bo ja jakoś chciałabym ułatwic Chris poznawanie świata, dokonywanie niezależnych wyborów, a nie od malenkości wbijać ją w sztywne zasady pożycia w społeczeństwie.
Poza tym przyznam się, że dziecięce tematy mnie troszkę nudzą.

O modzie? Moda, ten zbytek, zbytnio mnie nie pasjonuje. Choć interesują mnie ubrania jako takie, ich dobieranie, jakość i styl ale tylko wtedy, gdy się to przekłada na korzyść z nich bezpośrednią: że dobrze na mnie leżą gdy zakładam je do pracy.

O gotowaniu? No cóż, też wolę przeczytać książkę niż siedzieć w kuchni. Choć w tę sobotę znowu długo stałam nad garnkami i było całkiem fajnie. Przyjmowaliśmy gości, więc smażyłam bakłażany i przeciskałam przez praskę  czosnek na antipasti. Z pysznych, kupionych na targu, suszonych śliwek moczonych w zielonej miętowej herbacie przygotowywałam zalewę do kurczaka w stylu orientalnym, prażyłam (i omal ich nie spaliłam!) orzechy nerkowca. Gdy się posieka drobniutko  dużo cebuli i zezłoci ją na patelni razem z kurzymi udkami, szafranem i dużą ilością świeżej lub mrożonej kolendry, to potem zalewa się całość herbatą ze śliwkami i zamyka w szybkowarze na jakies 30 minut. Przed końcem dodaje uprażone na odrobinie masła nerkowce i kilka łyżeczek miodu według uznania i gustu: kto woli słodsze ten daje więcej. O takich oczywistosciach jak sól i pieprz nie wspomnę. I wychodzi nam pyszne danie, wspaniałe z kaszką kuskus. A do niego, bo jesteśmy we Francji, obowiązkowo wino, na przykład pinot noir.




To tyle o gotowaniu. I, jak na mnie, bardzo dużo.

Można jeszcze pisać, na przykład, o pracy. Ale mam dosyć pracy na codzień, żeby jeszcze o niej pisać. Ostatnio nawet w weekendy, telefonami i emailami praca wlewa się do mojej prywatności. Prześladuje mnie o każdej porze dnia i wieczoru. Otrząsam się więc z myśli o niej, zeby się nie przesycić.




Pozostaje mi pisanie o naturze. Ale przecież ja ciągle o niej pisze! Zamiast pisania  lepiej dodać zdjęcie z jednego z naszych parków jesienią.



Jak widać żaden ze współczesnych tematow blogów się mnie nie tyczy. Najlepiej wiec nie będę pisac tylko poczytam przyniesioną z biblioteki biografię Gali, zony Dalego, jeszcze jednej pasjonującej kobiety. Jednej z wielu.


wtorek, 8 października 2013

orzechy

Jeżdżę codzien do pracy w sznurku samochodowych korków, rozglądam się, setki aut sunących powoli jak jakieś żukowate owady, tyle, że zatruwające środowisko, a w każdym z nich po jednej osobie, co za marnacja miejsca. Zza szyby mego pojazdu, w którym również jestem sama, czytam informacje na autobusach, że w jednym muzeum jest wystawa o Etruskach (miałam o nich świetną książkę jako dziecko i odtąd są bliscy memu sercu), w drugim można pooglądać wspaniałe dzieła Goyi. I tyle, tylko te informacje przeczytam, reklamowe afisze pooglądam, na tym się moje paryskie życie kulturalne kończy.
Takie są realia codzienności w wielkim mieście przy posiadaniu małego dziecka, praca-dom w tygodniu a w weekendy, zamiast włóczenia się po muzeach, spacerki na rowerki.

Jedziemy na wieś świętować drugi roczek Chris. Znowu piękne dni, łaskawa pogoda świeci słońcem z niebieskiego nieba, w morzu (bo wieś jest blisko morza) kąpie się nawet jeden chłopiec- no taka jesień to może sobie być!
Po zielonej skoszonej trawie idę z przyjemnością za dom, wdychając zapachy aż tu nagle… znajduję skarb. Orzechy, cale mnóstwo dojrzałych laskowych orzechów leży w trawie i czeka. Są wszędzie gdzie nie spojrzę w dół, a im bardziej spoglądam tym jest ich więcej, jak gwiazd na nocnym niebie latem. Czuję je pod podeszwami butów dlatego stąpam na paluszkach aby nie wbiły się w wilgotną ziemię, a te już wciśnięte pochylam się i wydłubuję palcem.
Wytłumaczenie dla mego uwielbienia jest proste- z braku słodyczy w sklepach owoce sezonowe i orzechy to był dla nas, dzieci z późnego PRLu, rarytas. Podczas wakacji w gospodarstwie dziadków wyjadaliśmy jeszcze zielone laskowe orzeszki gdyż ich dojrzałość przypada na październik czyli wtedy, kiedy już wyjechaliśmy bo zaczęła się szkoła. Pamiętam, jak słuchałam z zazdrością opowieści mojej mamy o tym, ze jak była mała to jesienią po prostu zbierała dojrzale orzechy laskowe z ziemi, i było ich tyle, tyle, tyle…Właśnie tyle ile ja mam ich tu teraz pod nogami, w innym kraju, gdzie nikt ich nie zbiera. Brak szacunku przeciętnego Francuza do darów natury już dawno przestał mnie dziwić.
Znajduje wiec, nauczona doświadczeniem z dzieciństwa w Polsce, dwie cegłówki i zabieram się za zbieranie, rozbijanie i, najprzyjemniejsze, chrupanie. I tak przez kilka dni nie można mnie od tych czynności oderwać J 


 




















niedziela, 29 września 2013

Jest sobota, wczesne popołudnie, najbliższa rodzina (ukochany z córcią) drzemie pobiednio w sypialni, pranie nastawione, w garnku bulgocze krupnik- moja nie-ulubiona polska zupa, którą gotuję jednak z pewną częstotliwością gdyż Chris moja córeczka zajada się nią ze smakiem. I myślę, za Anną Janko, że normalność jest potworna. Akurat teraz tak myślę, bo na codzień chyba nie mam czasu sie nad nią zastanawiać.

Kiedyś, tak przecież niedawno, w soboty o tej porze to ja odsypiałam piątkowe imprezy. Potem się budziłam, zadowolona, i wybierałam na brunch w miłym towarzystwie.
Niedziele byly wolne, nie znaczone rytmem dwuletniego dziecka, który stał się ściegiem wyszytym na naszym życiu dratwą, nie do odwołania, nie do sprucia. Na jakieś przedstawienie się poszło, odwiedziło jakąś wystawę.
I wyjść można bylo luzem, samemu, bez sygnalizowania komukolwiek z kim się idzie i o której wróci.
Nie wiem jak innym, kobietom żonom, matkom,  ale mnie tamtych czasów brakuje. Wiem, że nie wrócą a tęsknie za nimi tak jak tęskni się za kimś umarłym.
Czasem czuje się tak, jakby mnie los wstawił w zycie kogoś innego. Te dekoracje, w tej sztuce, do mnie nie pasuja.

Podążam zdjąć „szumy” z powierzchni zupy. Po kuchni roznosi się aromat swojskości, polskiego niedzielnego obiadu. Z przyjemnością doglądam krupniku- własnego dzieła. Chris będzie miała pyszną kolację, myślę z zadowoleniem dobrej matki. A zanim ją zje, przejdziemy sie do parku na spacerek, jest taka miła, łaskawa wczesnojesienna pogoda! I pranie się upierze, na następny tydzień będą czyste ubranka.
A wieczorem, zamiast wybyć na całonocne balangi, posiedzimy sobie z ukochanym, przytulając się obejrzymy jakiś ciekawy film.


Czy ja coś mówiłam o tym, ze normalność jest potworna?  Na pewno mi się tylko zdawało :))



sobota, 21 września 2013

La Manche

Po przyjeździe z wakacji złapała mnie praca biurowa i domowe życie (polegające głownie na opiece nad córcią i próbach wypoczynku pomiędzy spacerkiem, kupką i obiadkiem) tak mocno, że nie mam kiedy siąść i napisać.




Na szczęście tydzień temu byliśmy nad morzem, odsapnąć, przejść się spokojnie po plaży i zobaczyć, że tak naprawdę czas wcale nie goni ani nie ucieka, że wszystko trwa w wiecznym teraz bez końca rozbijanych o plażę fal.

Już mroźnie jakoś było, jesiennie bardzo. Za wcześnie, bo przecież trawy jeszcze zielone a w nich małe, jakby wiosenne kwiatuszki udają maj i początek kwietnia.








Na szczęście są tacy, co zamiast sie opatulać i smarkać w chusteczki, noszą jeszcze lato pod skórą J





środa, 4 września 2013

Leniwy powrót

Wróciłyśmy z córcią z kraju co prawda tydzień temu ale ponowne wpadnięcie w wir codzienności nie zezwoliło mi na poświęcenie chwili blogowaniu.

Na szczęście ten zeszły tydzień był jeszcze spokojny, jeszcze pachnący resztkami wakacji, jeszcze słońce mocno przygrzewało ciągle pustawe ulice, ciche, jakby ogarnięte snem letnim (nie zimowym) szkoły, a w TV ciągle nadawano pogodę na plażach, na których opalało się prawdopodobnie jeszcze mnóstwo wczasowiczów.
Przyjechałyśmy w piątek, wiec zaraz potem był weekend, ten akurat deszczowy.
Troszkę tak jakbyśmy z lata wpadły, wraz z lądowaniem samolotu, prosto w jesień.
I oto co robiłyśmy :



Weekend we Francji, leniwy, powolny, spędzany z rodzina lub(i) przyjaciółmi, kiedy każdy wypoczywa robiąc to na co ma ochotę, tak rożny od polskich weekendów, gdzie w sobotę t r z e b a sprzątać, pucować mieszkanie, w niedziele t r z e b a gotować rosół i iść do kościoła; gdzie ludzie maja rozterki i dylematy, gdzie dyskutują zastanawiają się, maja problem z podjęciem jakichś ważnych zawsze decyzji, czują wewnętrzne przymusy i nie oddają się błogiemu lenistwu bo “tyle przecież jest zawsze do zrobienia”. Zawsze z czymś walczą, gryzą się, zawsze są czemuś przeciwko.
A Francuzi spokojnie idą sobie do parku na spacer z minami spełniających się w życiu ludzi. 



wtorek, 23 lipca 2013

Wiejskie obrazki



Leżę na trawie na kocu, jak za dawnych lat, stary koc i trawa, w trawie robaczki. Czasem przemknie się kot, czasem wierny pies połaskocze ogonem przebiegając obok, ochłodzi mokrym nosem stopę bez buta. U góry szumi stara jabłoń, mam książkę i słomkowy kapelusz na głowie, nie potrzeba mi niczego więcej. Słońce świeci tak mocno, jak na lato przystało-ni mniej ni więcej.
Trochę czytam, trochę popatruje wokół, cieszę oczy zielenią. Choć ptaki ćwierkają zewsząd, jaki spokój. Trochę wącham ziemie, która, zazwyczaj tak daleka, nagle znalazła się tuz pod nosem. Dlaczego na codzień nie pamiętamy o istnieniu ziemi? Kiedyś człowiek- dziecko natury dziękował jej nieustannie za dary.
Przesuwam palcami od stóp po trawie. Morze jest trzy kilometry stąd ale po co mi plaża i wsypujący się wszędzie piasek, kiedy mogę poleżeć na chłodnej od cienia trawie? Uniknąć wiecznego hałasu fal i powsłuchiwać się w odgłosy wsi. Po co mi gwiazdkowe hotele w rozgrzanych do niemożliwości kurortach kiedy tu w cieniu koron drzew powiewa przyjazny wietrzyk. Na co drinki pinia coco skoro na wyciagnięcie ręki krzak dojrzałych malin.  Po co bary design jeśli tu stary mur i w domu tak milo skrzypi drewniana podłoga. 
Ja, wnuczka rolników, od morza i plaży wole las i pola. Od palmy jabłoń z papierówkami albo śliwę obradzająca w węgierki. Stajenny odór od rybiego zapachu portów. A nic nie kojarzy mi się z wakacjami tak bardzo jak łan żółtego zboża gotów do młocki.

Kolejne marzenie do spełnienia: mam dom na wsi, mam dom na wsi, mam dom na wsi….     

Trzy wiejskie wieczorne obrazki:






środa, 17 lipca 2013

Anioł


I wlecze się dalej, wlecze do wakacji, od tego upału i wleczenia się ledwo zipię, gdzie to żeby urlop brać dopiero w sierpniu. Najlepiej w lipcu, kiedy jeszcze na ulicach miasta resztki korków i tłoku, ulotnić się daleko wraz z pierwszymi wczasowiczami i wrócić wypoczętym wprost w pustki paryskiego sierpnia, kiedy jeszcze ruch w pracy się na dobre nie zaczął. Można się wtedy spokojnie przemieszczać autem bo z nadmiaru miejsc da się wszędzie zaparkować, a ulicami przewalają się tylko roztapiający się w upale turyści, wiec brak typowej nerwówki dnia codziennego. Uwielbiam Paryż w sierpniu, uwielbiam, już to gdzieś pisałam.

Niestety w tym roku w lecie jestem mamą pracująca (w zeszłe lato byłam tylko mamą, co ułatwiało sprawę:), wiec zgodnie z niepisanym prawem o wakacjach decyduje niania mojej córki. Biorę wiec urlop w sierpniu- tym samym terminie co ona.

No i tak się, do moich sierpniowych wakacji, ten czas wlecze.

Z pracy wychodzę, z racji lipcowego obluzowania terminów, dość wcześnie, i jadę odebrać córcię. Tą letnią porą odnajduję ją w parku, bawiącą się pod czujnym okiem swojej wspaniałej niani.
A że spotykam tam zazwyczaj koleżankę z córeczką, zostaję jeszcze z godzinkę na pogaduchy. Niania z resztą czeredki wraca do domu zostawiając dziecko pod moja, macierzyńską czyli z definicji najczulszą, najuważniejszą opieką. Tak więc córcia biega sobie po parku samopas a ja plotkują z Inaą na ławce.  Po napięciach dnia pracy oddycham tam, rozluźniam się, teleportowana ze świata na który składa się biurko, telefon, komputer na łono rozbuchanej latem natury. Przeciągam się, pozwalam odtajać parującemu od napięcia mózgowi.

Okazuje się jednak, ze z tą opieką to nie jest tak do końca. Aż boli mnie pisanie o tym, ze chyba jestem matką nieuważną. Boli wspomnienie przerażonego krzyku mojego dziecka i tego widoku- ostatnich ułamków sekundy jej upadku pod rozbujaną huśtawką unoszącą 10-letnią może (= ciężką) dziewczynkę. I boli ten potworny lęk, który czuję jeszcze pod skórą, pojawiający się zaraz po tym, jak rzucę się ratować potomstwo z opresji jak wiedziona instynktem samica. W takich momentach to nie mózg dyktuje, to ciało działa samo.
Moment-upadek, krzyk-impuls jak wicher porywający mnie abym dotarła jeszcze szybciej, działanie błyskawiczniejsze od myśli, tulenie córeczki do rozdygotanego serca. Płacz dziecka i moje łzy bezsilnej wobec nieodwracalnej przeszłości matki.  Gdybym mogła cofnąć czas o minutę, nie odwrócić głowy właśnie w chwili, gdy zbliżała się do huśtawki…
Po pierwszym odetchnięciu panika: co się mogło stać? Czy malutka główka przetrzymała gwałtowne spotkanie z huśtawką bez szwanku? Czy trzeba biec, jechać, prześwietlać, czy jeśli teraz nie ma po niczym śladu to czy to nie tylko pozory, czy jutro, pojutrze, za miesiąc nie okaże się, że?....
Jak sobie poradzić z tak olbrzymim niepokojem, gnieżdżącym się po całym ciele, a najbardziej w sercu?

Na szczęście okazało się, że huśtawka najprawdopodobniej tylko musnęła główkę Chris, mała przewróciła się sama tracąc równowagę, a jej płacz wynikał ze strachu a nie z bólu.
Na szczęście, na wielkie, wspaniałe, cudowna szczęście. „Na szczęście”, „na cale szczęście”, ile razy tak właśnie kończą się dziecięce niebezpieczne przygody, które bez tej odrobiny szczęścia byłyby czasem bardzo groźnymi wypadkami? Dlatego teraz już wiem na pewno- malutkie dzieci maja własnych Aniołów Stróżów. Aniołowie zmieniają bieg rozbujanych huśtawek aby tylko musnęły ich główkę zamiast porządnie w nią uderzyć,  układają małe ciałko lecące w upadku z lóżka lub przewijaka w pozycji takiej, aby grzmotniecie o ziemie nie było niebezpieczne, w ostatniej chwili przesuwają je o centymetr w bok aby padając twarzą na trawę nie wykłuły sobie oczka wystającym tuż przy ziemi kikutem suchego badyla.


A mnie, biednej, gniecionej wyrzutami sumienia, nieuważnej matce pozostaje im tylko dziękować za nieoceniona pomoc.


 

wtorek, 9 lipca 2013

Poziomki


Nie zdążyłam się jeszcze na dobre nacieszyć upalnym spokojem lata gdy w pracy posypały się na mnie gromy z jasnego nieba nowych projektów. I teraz już nie mam czasu na zbytnią delektację, w godzinach pracy na pewno nie a w domu przecież też nie, bo kiedy? Między lataniem za córcią, krzątaniną domową i próbami uzyskania chwil świętego spokoju, żeby, na przykład napisać coś na blogu?
Wychodzę więc dopiero na balkon około dwudziestej drugiej aby nawciągać w płuca letniego, wieczornego powietrza. Tu, gdzie mieszkam, o tej porze okolica calkowicie pustoszeje. Dziwnie to wygląda, jeszcze biały dzień a nie widać bożej duszy, nawet koty już zostały zwołane z dziennej włóczęgi i pozamykane w domach.
No i zarywam noce aby czytać tę książkę- wciągęłam się na amen. Są takie książki, o których bohaterach się rozmyśla, przejmuje ich losami, jakby byli ludźmi z krwi i kości, jakimiś znajomymi, może dalszą rodziną. A na koniec czytania odczuwa się smutek, jakby się żegnało na zawsze z grupą przyjaciół.


Na szczęście mam też fajnych ż y w y c h znajomych, na przykład takich, którzy mają domki z ogródkami gdzie można zrobić letniego grilla i pławić się cały dzień w przyjemnościach prowadzenia miłych rozmów i picia zmrożonego piwa na łonie natury. 
A najlepiej, jak w ogródku jest  warzywnik, żeby można było sobie zabrać  zaszczepki ziół aromatycznych w doniczkach oraz wielkie, dzikie pole poziomek, od ktorych córcia, po skosztowaniu, nie może się oderwać. I zbiera, i zrywa maluśkimi paluszkami, pakując sobie do buzi słodkie owoce,  wydając z siebie “mmm”:  powszechnie rozumiane dzwięki aprobaty. 








środa, 3 lipca 2013

Roze


Tak się coś zrobiło gnuśnie, monotonnie, po powrocie z Rzymu. Dni ciągną się spokojne, nudnawe, pustsze jakieś, może to dlatego, że już wakacje? Tak nas to lato podeszło dyskretnie, od niewiadomo której strony, ze nadziwić się nie można: już jest?
O lecie świadczy lepsza pogoda i oczywiście letnie wyprzedaże, “soldy”. Coś tam kupuję, dla siebie, zwłaszcza dla córci, wiecznie rosną te dzieci, trzeba więc latać po sklepach, porownywać, przewidywać rozmiary na następne sezony, i kupować, kupować, żeby zawsze mieć w zanadrzu i na zapas. Bo może się okazać któregoś dnia ubierając małą o poranku, że wyrosła tej właśnie nocy ze wszystkich spodni. 
Dla siebie kupuję niewiele ale z przyjemnością- już od roku prawie regularnie ćwiczę  w domu z moim prywatnym amerykańskim trenerem (pięknym jak ken od barbie:) i, choć zawsze znajdzie się coś, co możnaby poprawić, nie mam problemów z sylwetką; przyjemnie jest wybrać się na zakupy ubraniowe kiedy właściwie każda rzecz dobrze na Tobie leży.
W pracy też ślamazarniej, jakby wszystkie sprawy szły sobie własnymi ścieżkami nie zahaczając o moje biurko, mam czas na uważniejsze słuchanie muzyki z radia paradise, ktore jest od dawna moim wiernym towarzyszem. A opłaca się, bo perełek tam pełno do odkrycia, na przyklad to. I to.

A w pracowym ogródku zakwitły róże w kolorze identycznym jak mój lakier do paznokci stóp. 





Jakoś przezimujemy to lato J


środa, 26 czerwca 2013


Jakoś przeżyłam, zarówno pierwsze dłuższe (aż pięciodniowe) rozstanie z dzieckiem jak i porażające upały Rzymu. I było warto.
To miasto zaspokaja natychmiast wszelki głód oglądania i zwiedzania. Co więcej, po pewnym czasie snucia się po nim z wyrazem podziwu  nie opuszczającym twarzy, człowiek zaczyna się stresować, że wszystkiego nie zdąży, że zapomni, że coś umknie jego uwadze, że przepełni mu się mózg, ze od oglądania tych wszystkich cudowności na raz nie wytrzymają oczy. Nie, zdecydowanie, do Rzymu trzeba jechać na dłużej niż weekend i spokojnie oddawać się okkrywaniu tego miasta przeznaczając sobie na każdy dzień tylko i wyłącznie jeden zabytek. 
A oto kilka zdjęć:

Z serii „zakwaterowanie”:



Okienko naszego pokoiku w rzymskiej żółtej kamieniczce (tam są tylko żółte, pomarańczowe i ceglaste) 

Okienko wychodziło na balkonik
Z balkoniku schodziło się po schodkach do tego oto ogródka. Wyjątkowe miejsce, naprawdę czuliśmy się jak mieszkańcy Rzymu. Jeśli ktoś się tam wybiera i nie ma ochoty na bezduszny hotel to chętnie podam kontakt. 





Z serii "widoczki i zabytki Rzymu":

Co to jest, każdy widzi. Tylko dziwnie wygląda ten motoryzacyjny zamęt wokół

Aniołek czuwa

A, tak zrobiłam zdjęcie bo podobny do mojego kolegi


Widok na Tybr z zamku Swiętego Anioła

 A tu coś, co wybitnie mnie poruszyło- posąg Giordano Bruno na Campo dei Fiori. Do tego stopnia, że nie mogłam mu spojrzeć w oczy; kamienna twarz tego filozofa-wizjonera, który przewidział istnienie kosmosu wydaje się tak wymownie zacięta, jakby nosiła w sobie cały tragizm jego historii. Dlatego, radosny skądinąd i pełen życia plac Campo dei Fiori uważam za najsmutniejsze miejsce w Rzymie.  

Tutaj zdjęcie brudku i bałaganu na Campo dei Fiori – właśnie skończył się targ. Właściwie śmieci zalegające ulice są normą na terenie całego Rzymu. Nawet to fajne, takie „południowe”.

Tłok na Schodach. Jak i wszędzie w Rzymie 

Wieczorne kolory nieba w popularnej dzielnicy San Lorenzo, gdzie popijając wino jedliśmy na tarasie antipasti.

Z serii "jedzenie":


Rzymskie śniadanie. Capuccino było przepyszne, ale croissanty mamy lepsze we Francji.

Gelato! I to spod fontanny di Trevi- czyli najlepsze w całym Rzymie. Na codzień nie jestem fanką lodów ale ten lód to było naprawdę coś.


Po powrocie okazało się, że moja córka dyskretnie przeistoczyła się z dzidziusia w małą dziewczynkę: ach te śmieszki, te piski, te podrygi. I że wcale tak bardzo jej mnie nie brakowalo. Mam wrażenie, ze woli swojego tate. (??)



środa, 19 czerwca 2013



Dziś w biurze, do którego wpadłam przemoczona od połowy w dół (po zaledwie jednym dniu upału nadciagnęły zapowiadane paryskie burze), szef coś do mnie mówi a ja się nie mogę skupić. Intensywnie myślę, nerwowo spoglądam na telefon.  Czy aby wszystko spakowałam? Czy mam chwytać za komórkę i dzwonić do Ukochanego bo może o czymś zapomniał? Ukochany uprzedza mnie i dzwoni sam. Tak, wszystko w porządku. Nie ma problemu, wszystko zabrał. Tak, dołożył ostatnie rzeczy do torby. Jeszcze tylko ją zamknie i wyjeżdżają. Już.


Moja Chris, moja córunia, moja dzidziunia maluteńka jedzie na wakacje do francuskich dziadków, z którymi zostanie przez cztery dni sama. Po raz pierwszy. Przecież trzeba było ja gdzieś umieścić, na przykład w zimnej i deszczowej Normandii, podczas gdy my, źli rodzice, będziemy się pławić beztrosko w upałach Rzymu, zajadając najlepsze na świecie gelato. Opychając się pizzą i pastą oraz pojąc bardolino lub chianti na tarasie restauracji z koloseum w tle. Włócząc się po cudnych ogrodach Villi Borghese.
Nie sądziłam, że rozstanie na czas przecież tak króciutki, będzie tak ciężkie, że przesłoni niemal całą radość z wyjazdu. Niesamowite i rozdzierające są emocje towarzyszące macierzyństwu. Jakby wszystko pomnożone przez conajmniej dwa. Smutek, niepokój, szaleńcza tęsknota od pierwszego momentu rozstania, niepewność. A może nie jechać? Wszystko odwołać? Zostać i tulić ocalone przed potencjalnym niebezpieczeństwem pisklę do piersi przez całą noc?
Chodzę po biurowym tarasie i gryzę paznokcie, aż dziwnie patrzy na mnie kot –przybłęda.
Nie, trzeba się wziąć w garść. Odciąć pępowinę. Na tym wyjeździe skorzystają wszyscy. Córunia- spędzi miły czas z dziadkami i kuzynostwem z daleka od smrodu i smogu wielkich miast, rodzice- odpoczną, przypomną sobie zamierzchłe czasy sprzed córuni, kiedy wypady, wyjazdy i zwiedzania były na porządku dziennym. Jak to było w sumie niedawno...

Wylatujemy w piątek rano.  




sobota, 15 czerwca 2013




Odkąd mieszkam po zachodniej stronie Paryża, każdego roku kiedy wiosna już na dobre się tu zadomowi, mam wielką ochotę jechać do znajdującego sie nieopodal miasteczka Louveciennes. Miasteczko to przeurocze posiada wiele zalet (marzy mi się kiedyś kupno domu tutaj albo w ścisłych okolicach) a zwłaszcza tę, że mieszkała w nim Anais Nin.
Wsiadam więc w samochód i jadę. Parkuję pod niegdysiejszym domostwem „amerykańskiej powieściopisarki” jak głosi tablica zamieszczona na jego murze, i oglądam, podglądam, przechadzam się. Choć Anais wyprowadziła się dawno, głowę daję, że można tam jeszcze poczuć jej obecność.  Niesamowity klimat.




Moja fascynacja postacią Anais Nin jest szczególna. Z jej prozy przeczytałam w całości jedynie „Szpiega w domu miłości” i to głownie dlatego, że uznano iż ta krótka powieść jest niemal autobiograficzna.  Z erotycznej „Delty Wenus” skubnęłam tylko początki kilku opowiadań, których styl pisarski, choć zawartość śmiała a miejscami szokująca, zbytnio jak dla mnie trącił myszką. Z największego, długiego jak jej życie, dzieła Anais- wydanych w siedmiu tomach „Dzienników”, znam jedynie nieliczne fragmenty.
 
Ulica Montbuisson, na której znajduje się dom
 Gdzie leży pies pogrzebany? Co skłoniło mnie do przekopania internetu w poszukiwaniu informacji o tej z jednej strony niepozornej, z drugiej obdarzonej niesamowitą charyzmą kobiecie, nie do końca utalentowanej literacko (uznaje się za prawdziwego pisarza tego, kto potrafi nie tylko ładnie opisywać swoje doświadczenia ale  na podstawie tych właśnie doświadczeń wymyślać historie fikcyjne) a wywierającej ogromny wpływ na środowiska artystyczne tamtych czasów, pruderyjnej a piszącej śmiałe opowiadania erotyczne, miłej żonki wydającej przyjęcia dla szefostwa męża w domku na przedmieściach a jedocześnie głownej postaci seksualnego wyzwolenia kobiet, ze zdjęć wyglądającej na niezbyt ładną a uznawanej za piękność, łamaczki serc i bigamistki, zakompleksionej córki niekochającego ojca, która to ojcowskie serce podbija na dobre ( i niekoniecznie w niewinny sposób w jaki może rozkochać w sobie ojca jego własna córka) kiedy skończy lat trzydzieści? 






Jeden z licznych starych domów na przepięknej ulicy Montbuisson. 
Ten akurat zamieszkany już tylko i wyłacznie przez przyrodę.
Tu chodzi właśnie o te kontrasty. Całe życie tej kobiety składa się z kontrastów, nieprzystających do siebie elementów, skrajności. Tak bardzo chciałam je zrozumieć, że czytałam biografie  Anais, tej o której pisano „wielka pisarka drugorzędna” i  „największa z pisarek najmniejszych”. I mimo tego ciągle nie rozumiem.

Anais bowiem żyła inaczej. Zdradzała mężą z kochankiem (Henrym Millerem) a kochanka z innym kochankiem (Gonzalo Moré), cały czas żyjąc z mężem, który niczego się nie domyślał. W tym czasie przez jej życie przewijali się też inni mężczyźni. Potrafiła utrzymać tę sytuację w sekrecie przez lata, wynajmując na koszt męża pokoje hotelowe, barkę na Sekwanie, która służyła jej nie tylko do  „spokojnego tworzenia” (jak sądził jej mąż Hugo Guiler) ale głównie do spędzania bardzo romantycznych wieczorów. No dobrze, to jeszcze ok, to już widzieliśmy u Simone de Beauvoir i jej amours contingents.

Anais grała rolę przykładnej żony oraz łudziła kochanków, dając każdemu z nich powody do wiary, że zostawi dla niego męża i pozostanie z nim na zawsze. Pieniądze na utrzymanie obu panów, którzy mienili się szczytnym mianem artystów (w przypadku Henry’ego Millera akurat słusznie) pracą zarobkową nieskalanych, szły często z kieszeni nieświadomego niczego męża Hugona, amerykańskiego bankiera. Tu akurat już nie bardzo rozumiem.

Mistrzowsko nakręcony film „Henry&June”
 na podstawie jednego z dzienników Anais. Bardzo polecam.
No nic, przyszła druga wojna i kres paryskich przygód Anais- w Europie robi się niebezpiecznie. ”Wierna” mężowi, wraca z nim do Ameryki.
W Nowym Jorku poznaje w windzie Ruperta Pole. Ma wtedy lat czterdzieści cztery, on jest od niej o szesnaście lat młodszy. Tę miłość od pierwszego wejrzenia przeżywa Anais również w całkowitym sekrecie przed mężem. Co więcej, tym razem o istnieniu mężą nie wie nawet kochanek. Po kilku latach kursowania między Nowym Jorkiem a Kalifornią, gdzie mieszka Rupert, niby w podróżach „do przyjaciół”, Anais pod presją jego rodziny wychodzi za mąż bez rozwodu. Ma teraz dwóch mężów w dwóch róznych stanach USA. Tego nie rozumiem zupełnie. Jak ona to zrobiła, jak utrzymywała taką sytuację przez lata?
Z jaką świadomością nawoływała kobiety do wyzwolenia się ze szponów małżeńskiej rutyny, do tego, by brały z niej przykład i nie wahały się żyć inaczej, podczas gdy przez całe jej życie za tę jej wolność, barkę na Sekwanie, imprezy, podróze, płacili, nieświadomi niczego, obaj jej mężowie?
Jak się czuła gdy na przekór wszystkim (zarówno mąż Hugo Guiler, który całkiem naturalnie przypisywał sobie ojcostwo, jak i prawdopodobny ojciec dziecka Henry Miller, pragnęli, by je urodziła) dokonała aborcji w szóstym miesiącu ciąży, wydaliła martwy płód-dziewczynkę, której się dokładnie przyjrzała i poświęciła kilka linijek swojej tworczości?
No i jak , po prostu jak to się stało, co siedziało w jej głowie że, w wieku lat trzydziestu czterech, nawiązując ponownie kontakt z własnym ojcem, cholerycznym katalońskim kompozytorem Joaquimem Ninem, uwodzi go i dokonują wspólnie aktu kazirodztwa? Romans z ojcem również trwa przez jakiś czas.

Zakłamanie Anais wydaje się olbrzymie a jej życie w tym zakłamaniu nieprawdopodobne. Do tego dochodzi pruderyjna matka, której obecność i dobre zdanie o córce bardzo się dla Anais liczą. Gdy wychodzą jej pierwsze tomiki, pisarka uspokaja zszokowaną rodzicielkę kłamiąc, że na ich zawartość składają się historie ludzi, którym robiła psychoanalizę pracując z psychiatrą Otto Rankiem (który, nota bene, zaliczał się do grona jej kochanków) aby czasem matka nie myślała, że zrodziły się one w głowie jej córki.  


Nie rozumiem i mogę się tylko domyślać, że w całym tym bałaganie Anais rozpaczliwie szukała siebie, stwarzając coraz to nowe komplikacje. Nawarstwiające się kłamstwa były rodzajem ochrony najbliższych przed cierpieniem, które spowodowałyby u nich jej wybryki. Prawdopodobnie należała do ludzi, którzy nie potrafią żyć ustalonym przez społeczeństwo torem, a w jej czasach w przypadku kobiet było to wręcz niedozwolone i niemożliwe. Ale ona nie potrafiła inaczej, jej „demony” były silniejsze od niej samej. A może nawet nie starała się im przeciwstawić? Część jej dzienników, które zresztą nieustannie przepisywała i poprawiała aby stworzyć jak najlepszy obraz swojej osoby, wydała dopiero po śmierci matki. Prawowity mąż Hugo Guiler dowiedział się o istnieniu Ruperta Pole dopiero po śmierci samej Anais! A dożyła ona słusznego wieku lat siedemdziesięciu trzech.


W taki to sposób postać Anais jest sprzeczna sama w sobie a jej życie tylko tę sprzeczność potwierdza; zbiegiem hisotrycznych przypadków ta, która nigdy nie miała do końca odwagi na rzeczywiste wyemancypowanie się spod mężowskiej protekcji i zdobycie upragnionej prawdziwej wolności bez uciekania się do zdrad i kłamstw, stała się główną bohaterką feministek i ruchów wyzwolenia kobiet w Ameryce lat siedemdziesiątych. Jako pierwszy człowiek rodzaju żeńskiego miała odwagę nie tylko prowadzić życie składające się z poszukiwań własnej satysfakcji (seksualnej i innej) ale również o tym pisać. Nie jestem pewna, czy my, kobiety żyjące w dzisiejszej Europie jesteśmy w stanie zrozumieć sens działań Anais Nin, dzięki którym możemy aspirować do tej wolności, o której ona zawsze marzyła, bez większych problemów

A dom w Louveciennes stoi, piękny, stary, ozdobiony pamiątkową tablicą. Dziś jest zamieszkany więc
wstęp do niego naturalnie zabroniony. Stojąc pod jego oknami słyszę dochodzący z jednego z pokoi
płacz niemowlęcia. Duch Anais snuje się wraz ze mną przed zamkniętą bramą.  

Copyright Anais Nin Trust